Tuu, czyli gdzie?
Jeszcze niedawno TUU oznaczało w Poznaniu, a TAM – wszędzie indziej: w Tokio, Kijowie, Patagonii, Nowym Jorku. W Płocku u teściów na działce i we Wrocławiu u znajomych. Tu się mieszkało, jeździło rowerem do pracy, chodziło na ulubione śniadania z ulubionymi ludźmi. Tam się wyjeżdżało na urlop, odpocząć od codzienności. Aż przyszedł dzień, w którym tu przestało cieszyć, a tam zaczęło kusić coraz bardziej.
I wtedy wszystkie noce przesiedziane przez mojego męża przed komputerem w latach 2003-2018 wchodzą całe na biało: bo komu łatwiej znaleźć pracę na drugim końcu świata niż programiście? Dla równowagi: komu trudniej znaleźć pracę na drugim końcu świata? Copywriterowi z polskim doświadczeniem. Taka z nas dobrana para: programista i copywriterka/fotografka.
Prawie pół roku temu z dwiema torbami i dwoma plecakami wylądowaliśmy na lotnisku w Sydney. I teraz w Australii jest TUU, a wszędzie indziej jest TAM. Żeby było zabawniej, my się wcale nie wybieraliśmy do Australii, to Australia wybrała nas. Rok temu o tej porze mieliśmy po pół wizy Work & Travel do Kanady pachnącej żywicą na głowę i plany przeprowadzki do Vancouver. A fakt, że obecnie piszę do Was z Sydney, jest wypadkową jednej wiadomości na Linkedinie. Takiego zwrotu akcji nie wymyśliliby nawet scenarzyści „Gry o Tron” (którzy, jak wiemy, i tak nie postarali się za bardzo…).
Świeżo upieczony emigrant ma dwie opcje: albo będzie opłakiwał ziemię utraconą albo rzuci się na główkę kochać nowe miejsce zamieszkania. No chyba że z samego środka polskiej zimy przenosi się w sam środek australijskiego lata, tak jak my. Wtedy opcja nr 1 nie ma racji bytu.
W Australii pogoda dodaje chęci do życia, zamiast je odbierać. Jeśli kiedykolwiek spiszę listę prawd życiowych, których nauczyłam się na emigracji, punkt 1. będzie brzmiał: pogoda jest w życiu bardzo ważna. Bez pogody, nie ma pogody ducha.
Na plaży w Bondi woda w oceanie jest bardziej niebieska niż Photoshop przewiduje. Na ulicy resztki ze śmietnika wyjadają nie gołębie, ale ibisy australijskie; ławki brudzą tęczowe lorykietki, a na drzewach skrzeczą kakadu żółtoczube. W tej chwili koncept „papugi w klatkach” jest dla mnie tak samo przestarzały jak „kobiety przy garach”.
W Sydney kawa na mieście kosztuje tyle, ile powinna: grosze w stosunku do zarobków. Osoba zarabiająca pensję minimalną pracuje na swoje duże flat white 12 minut.
W Australii możesz pogłaskać koalę (w niektórych stanach nawet go potrzymać!), a jadąc przez las, musisz uważać, żeby nie potrącić kangura (koali, walabii, wombata), a nie: sarny, lisa, dzika. Kto raz pomiział małego kangura, tego już nigdy nie wzruszy Bambi. Nigdy.
Tu wychodzę głodna z domu i po pięciu minutach mam do wyboru kuchnię: japońską, wietnamską, indyjską, chińską, libańską, dwie indonezyjskie, malajską. I australijską. Przepraszam, ale nawet na Jeżycach nie miałabym tak dobrze (ale za sernik z Mówish Mash dałabym wiele, wysyłacie do Australii?).
Nad życiem jak w Australii mogłabym rozpływać się jeszcze długo, w końcu nic nie idzie nam lepiej niż wysyłanie idealnej pocztówki z własnego nieidealnego życia.
Problem w tym, że życie TAM to nie tylko Shiraz, koale i śpiew. Życie w Australii to dla mnie dożywotnia trauma związana z odbieraniem telefonów, bo nie dość, że na pewno dzwoni rekturer, nie dość, że mówi z silnym australijskim akcentem, to jeszcze wiesz, że wybrałaś kraj, w którym lokalne doświadczenie jest wszystkim, a europejskie – niczym, więc najpewniej z tej (i każdej kolejnej) rozmowy nic nie będzie. Szukanie pierwszej pracy trwa całe miesiące, a kiedy już ją znajdziesz, sama nie wiesz, co mniej do ciebie przemawia: pozostanie w niej czy szukanie kolejnej.
Najwyższa góra w promieniu kilku tysięcy kilometrów liczy 2228 m n.p.m., a widok z niej nie wytrzymuje porównania z widokiem ze Śnieżki. Problem w tym, że Ty kochasz Dolomity, a do plecaka spakowałaś raki.
W Australii „jak jest zima, to musi być zimno” – szkoda tylko, że w domach. Gdy przychodzi czerwiec, wszyscy trzęsą się z zimna, ale nikt jeszcze nie wpadł na pomysł zamontowania centralnego ogrzewania.
W świetle australijskiego prawa nikt nigdy nie będzie wystarczająco dorosły, żeby wsiąść na rower bez kasku. A ja wyglądam w kasku bardzo niewyjściowo.
Mimo że w Australii publiczne grille stoją w co drugim parku, nie ma tu Twojej rodziny i przyjaciół, z którymi mógłbyś grillować. I tylko pogody odpowiedniej na grillowanie przez 330 dni w roku żal.
Życie TAM wbija klin pomiędzy tym co stare i znane, a tym co nowe i ekscytujące i z każdym dniem coraz bardziej go rozszerza, stawiając człowieka przed niemożliwym wyborem: żyć przyjemnie, ale nie u siebie, czy żyć u siebie, ale nie aż tak przyjemnie?
Jeśli komuś udało się na emigracji zjeść ciastko i mieć ciastko, to ja przepis na to ciastko bardzo poproszę.
___
tekst i foto: Elżbieta Adamska
Elżbieta Adamska,
copywriterka, fotografka, blogerka, blagierka.
Kiedy nie pisze dla klientów, pisze dla siebie na niesmigielska.com
Aktualnie mieszka w Sydney, chociaż zdarza jej się
tęsknić za Poznaniem.